niedziela, 19 czerwca 2011

Siekiera motyka bimber wódka, my kochamy Ataturka =)

Czyli Turcja 2011 ( 20 maja-1 czerwca)

 nasza ekipa:

Karo
Marta




      

Ada
Ola
Siekiera motyka wielka jadka,bo Jagoda to wariatka



                                                                        





Adrian






 -Pani  profesor bo mnie nie będzie na sprawdzianie.
-A to niby dlaczego???
-bo jadę do TURCJI !!!
 -yyyyyyyyyyyyyyyyyy

   Po rozwiązaniu wszystkich szkolnych problemów mogłam w końcu wsiąść do pociągu relacji Wrocław-Poznań-Berlin. Kocham to uczucie początku podróży, gdy nie mam pojęcia co czeka mnie dalej. Ale może po kolei. Bo dlaczego właściwie Turcja??? – Bo właśnie tam został zorganizowany unijny projekt „for helthy prosperty” co oznacza po prostu niezły sponsoring. Projekcik to połączenie szeroko rozumianej integracji Europejskiej z warsztatami tematycznymi. Jednak jeśli chodzi o zajęcia to na ich nadmiar nie mogę narzekać…

    Istambul przywitaliśmy późno w nocy i już tam mogłam posmakować egzotyki- załatwienie busa do Eskasahir i wymiana pieniędzy to nie była taka prosta sprawa. Kroczyliśmy dzielnie z Adrianem po dworcu autobusowym a z każdej strony krzyczeli do nas (-Where are you going???- I have a bus!!! -Good bus!!!!) Zmęczeni po podróży musieliśmy się skupić na kalkulowaniu odpowiedniego kursu- kantory były pozamykane a lokalni sklepikarze nie chcieli łatwo zajść z ceny. W końcu udało się siedzimy w autobusie firmy Buzlu( z info praktycznych jeżeli ktoś chce podróżować po Turcji polecam tą firmę lub trochę droższego Kamila Kocza)
golenie przed meczetem =)

    W Eskasahir na dworcu zamiast koordynatora projektu spotkaliśmy babcię sprzedającą rogaliki... Szukając na własną rękę naszego Hotelu poznałam otwartość Turków- dużo osób chciało na pomóc. Może wynikało to z tego że ekipa składała się z 6 dziewczyn i Adriana =D. W śród blokowisk i galerii trudno było mi odszukać orientalnego klimatu. Jednak gdy któregoś dnia trafiliśmy na Bazar w śród przypraw, zapachów kawy, kolorowych chust poczułam w końcu że jestem ponad 1500 km od domu. Ideą projektu nie będę nikogo zanudzać- w skrócie walka z nałogami. Moim celem było wchłonąć jak najwięcej innej kultury, oczywiście z Kubusiem się nie rozstawałam- chciałam zatrzymać każdą chwilę w kadrze jak zresztą wszyscy i tak powstało 11GB zdjęć -serio. Ciekawe były jednak reakcje sprzedawców z bazaru na widok mojego aparatu niektórzy pozowali do zdjęć i gestem zachęcali do uwiecznienia ich za to niektóre muzułmanki zakrywały się torbą nie chcąc pokazać nawet oczu, bo tylko to wystawało im z pod nakrycia. Właśnie a propos religii było to moje pierwsze zetknięcie z Islamem. Więc w tym miejscu wypadało by coś o tym napisać ponieważ miałam okazję obserwować ich „msze: czyli modły pod przewodnictwem Imama,  obserwować przyjęcie weselne oraz uroczystości z okazji obrzezania chłopców. Więc po kolei zafascynowane kulturą islamu poprosiłyśmy (Ja, Marta i Karo) naszych muzułmańskich  przyjaciół by zabrali nas do meczetu. Zakrywający strój i chustka na włosy to podstawa. Przed meczetem obowiązkowo trzeba było zdjąć buty. Niestety byliśmy trochę spóźnieni i lawirowałyśmy  w śród modlących się  mężczyzn. Musiałyśmy się udać do specjalnej odgrodzonej strefy. Wiem że kobiety nie mogą rozpraszać mężczyzn w czasie modlitwy ale żeby znajdować się w małym kwadraciku 5x5m odgrodzone białymi kotarami… W środku znajdowało się ok. 6 kobiet. W czasie modlitwy nie składały one rąk jak chrześcijanie ale układały je w miseczkę, a następnie rozkładały na twarzy. Nie zabrakło okrzyków allah huaba i pochylania czoła do ziemi. Modły trwały ok. pół
było gorąco....
godziny Przy wyjściu spostrzegłam, że kobiety czekają aż mężczyźni opuszczą meczet. Na mieście Turczynki zachowują się tak by być niemal niewidoczne. Dopiero gdy poszłyśmy do Hamamu (rodzaj łaźni) odkryłam prawdziwa naturę tych kobiet- były one rozgadane, ciekawe z jakiego kraju pochodzimy, niektóre nawet chciały nas nauczyć tańca. Ich zachowanie na ulicach jest zdominowane przez tradycje jednak w głębi są one zupełnie inne. Drugim moim zetknięciem z tą kultura była uroczystość obrzezania dwóch chłopców- w naszym hotelu zorganizowano zjazd całej rodziny. Na początku odbyły się rytualne tańce, a chłopcy wedle tradycji byli panami imprezy. Byli oni ubrani jak książęta w biało złote szaty mieli berła i korony. Co ciekawe rodzina dając im pieniądze tworzyła z nich długi szal wokół ich szyi (przypinali je spinaczem) Po tańcach przyszła pora na tort i dalszą zabawę. Na końcu goście zgodnie z tradycją otrzymali znaki na ręce malowane pomarańczową henną. Mają one przynieść szczęście. Za to przyjęcie weselne nie przypominało tego polskiego- stały nie uginały się pod jedzeniem, tańce skończyły się ok. 23. Może było to spowodowane brakiem alkoholu oraz powagą kobiet.

   Pisząc tą pierwszą część relacji jadę właśnie pociągiem w stronę Stambułu i nie mogę wręcz oderwać wzroku od okna. Na około nas przez jakieś już 1,5h jazdy ciągną się po horyzont pagórki, wąwozy zakończone pionową czasem nawet lekko przewieszoną skałą. To chyba wapień niektóre maja po ok. 100m. Ciekawe czy są tu obite drogi bo rejon wygląda GENIALNIE… O tak chyba zatęskniłam za wspinaczką…   Już po powrocie pogrzebałam trochę w Internecie i prawdopodobnie mijałam rejon zwany Geywe ok. 50km. Od Izmit albo Pelitözü koło miejscowości Bilecik =).

ceremonia obrzezania

   W końcu dotarliśmy do Stambułu. Wcześniej szukaliśmy taniego noclegu więc oczywiście codzienne grzebanie na www.couchsurfing.org było normą. W końcu Adrian uruchomił swoich znajomych i udało nam się nocować u 4 sympatycznych Turków. Mieszkaliśmy po stronie Azjatyckiej co wiązało się z wieloma przeprawami promem gdyż  chcieliśmy zwiedzać stronę Europejską. Na szczęście prom to komunikacja miejska więc bilety nie były obłędnie drogie. Jeśli chodzi o zwiedzanie to nie ma co się rozwodzić jak rasowi turyści zobaczyliśmy  Hagie Sofie, Błękitny meczet, Grand Bazar (czego nie polecam 100 razy  lepszy targ był w Eskasahir), Nowy meczet oraz wiele urokliwych uliczek jeśli chodzi o stronę azjatycka to nie ma tam za dużo zabytków-  piękny budynek dworca i deptaki. Choć miło jest wypić herbatkę z widokiem na Europę =). Warto wspomnieć, że patriotycznie szerzyliśmy polską kulturę i o 3 w nocy lepiłyśmy pierogi naszym współlokatorom nawet im chyba smakowały choć miny mieli niemrawe… 

    Na koniec mieliśmy trochę biegania. A wszystko dlatego, że z okazji dnia dziecka dzieci chciały się wybrać na plażę na wyspy koło Stambułu. Samolot mamy przecież o 18:40 więc mamy caaaały dzień.  Oczywiście wybraliśmy wyspę bez plaży ale przynajmniej  część z nas trochę się opaliła a nawet spaliła =). Tak więc leżymy sobie spokojnie korzystając z ostatniego dnia prom na stronę europejską mamy koło 15 w ta stronę podróż zajęła nam ok.30 minut więc problemu nie będzie. Gdy już dzielnie zdążyliśmy na statek: mija pół godziny a my nawet jeszcze nie widzimy miasta, kolejna godzina w końcu oddalamy się od wysp bo okazało się że prom po drodze zatrzymuje się na wszystkich wysepkach co mu zajmuje sporo czasu. Po dwóch godzinach dotarliśmy do strony azjatyckiej trochę już zdenerwowani z niecierpliwością oczekiwaliśmy przekroczenia Bosforu. W końcu!!!  Teraz biegiem bo mamy do przejechania jeszcze niemal cały Stambuł… Najpierw tramwajem 23 przystanki, przesiadka do metra tak kolejne 5 stacji i dotarliśmy 5 minut przed planowym odlotem. Pamiętam że sprintowałam ze swoim plecakiem i torbą Karo w stronę odprawy bagażowej modląc się żeby nas jeszcze wpuścili do samolotu. Ufff udało się siedząc już w fotelu nie mogłam uwierzyć że zdążyliśmy- cuda się czasem zdarzają.  Choć skutkiem naszego biegu inni pasażerowie się jakoś od nas przesiadali na wole siedzenia ciekawe dlaczego… =)I to tyle oczywiście przygód było o wiele więcej ale chyba bym was zanudziła do reszty. Mam nadzieję że ktoś zdołał przeczytać tekst do końca jeśli tak to serdecznie gratuluje. 










wtorek, 26 kwietnia 2011

krok po kroczku w całym roczku....

kursik =)
Wiem , wiem to nie te święta, ale właśnie minął roczek odkąd zaczęłam się wspinać w skalach. Wypadało by  więc to jakoś podsumować: Dokładnie 15 kwietnia 2010r. w czasie trwania kursu skałkowego poprowadziłam moją pierwszą drogę z dolna asekuracją, była to III na zegarowej (jura krakowsko częstochowska)  w gwoli uściślenia wcześniej wspinałam się już w skałkach ale tylko na wędkach. I tak się zaczęło, następnie przyszła pora na weekendowe wypady w sokoliki i coraz nowe uzupełnienia wykazu przejść. Wyjazdy bardzo wiele mi dały (M.in. wspaniałe zwolnienia ze szkoły najczęściej w piątki =). Jeśli chodzi o same przejścia to niektóre drogi nauczyły mnie pokory inne dodały pewności siebie na jeszcze innych odczuwałam czystą radość wspinaczki. Nie zawsze było ciepło, nie zawsze mi się chciało jednak wspomnienia budzą uśmiech na twarzy… Dobra dosyć tych sentymentalnych wywodów  przejdę więc  do konkretów:


z dróg złojonych na kursie:

- "Przez Żubra" na Krzywej Turni  III  flesh prowadziłam I wyciąg
-"Kroczek" III na Krzywej Turni   flesh prowadziłam II  wyciąg
- "Rysa Tota" V Sokolik Mały   flesh prowadziłam w całości
- "Czołg" III/ IV Sokolik  flesz prowadziłam I wyciąg
-"Pod Okapami" V Sukiennice flesh - prowadziłam w całości
 
-"Sosna" IV+/V Jastrzębia Turnia flesz   prowadziłam w całości
 
 I po kursie 2010r.

-"Nitówka"  VI na Sokoliku Dużym OS
-"Kurtykówka" VI+ na Babie  RP
-"Kancik Chatki" V flesh
-"Gładkie Zacięcie" VI Sukiennice flesh 
-"Ryska Tygryska" V Sukiennice OS  
- "Rój Hektora" VI Sukeinnice RP
-"Wariant R" Sokolik Duży VI.1 flesh
-"Dozenttissima" VI  Zipserowa Czuba  OS
-"Kant Osady" V- Zipserowa Czuba trad
-"Szare Zacięcie"  Sukiennice V+ flash
- "Małpia Ścianka" Mały  VI.1  RP
-" Taniec Tygryska"  VI.1+  Tył Chatki RP

Miałam również okazję pojechać na tzw. Westa czyli Chateauvert (Correns, Vallon Sourn) we Francji  gdzie padło wtedy moje pierwsze 6b+ „Estranger” oraz wiele innych 6b i 6a =)  

2011r. :  Początek sezonu zapowiedział się bardzo dobrze jak widać  zimowe łojenie na panelu trochę daje:
-„Mandala życia” Jastrzębi turnia VI.2
-„Szanuj Zieleń” Tempa  VI.1+ Flash
- „ Płyta Nowarczyka” Sokolik  VI.2 RP w drugiej próbie
 -„Diretisima” V- Ptak OS trad
-„Ścianka Lwowa” VI.1 Sukiennice OS
- „Kurtykówka” na krzywej turni VI+ RP
-„Zulugula” Tempa VI.2+/VI.3 RP

sobota, 5 marca 2011

Byłam ja ci na kolonii



ogarnięta manią obozowych sweet foci też zrobiłam jedną
   I wszystko brzmiało by normalnie gdyby nie fakt, że była to moja pierwsza prawdziwa kolonia w życiu. I tu wypada wspomnieć, że nie oznacza to każde wakacje przesiedziane w domu. Jest wręcz odwrotnie, ale w gwoli wyjaśnienia: ostatni raz na obozie stricte sportowym byłam w podstawówce i do lajtowych wyjazdów nie mogę tego zaliczyć. Później był czas SAS-owych wypraw, gdzie o komfortowych warunkach mogłam tylko pomarzyć. W ostatnim roku  zaczęły się wyjazdy w skały bez opiekunów, bez budzików, gdzie byłam posłuszna tylko własnej woli =) .
kolonia zmienia ludzi.. i ich sprzęty
                         I  oto mając lat 17 oraz jakieś tam marne bo marne doświadczenie podróżnicze stanęłam wobec wyboru bezproduktywnego siedzenia we Wrocławiu lub wyjazdu na szczytnie nazwane „Zimowisko z Oświatą” moja decyzja była więc oczywista…
   Przebywając  na dworcu PKP  próbowałam ogarnąć tony młodych ludzi biegających jak opętani po peronie. Można było się dopatrzyć typowych przedstawicieli dzisiejszej młodzieży. W oczy rzucał się pseudo punk w dziurawych spodniach i T-shircie z napisem: „punk's not dead”  jednak chłopak po bliższym poznaniu udowodnił że o punku ma blade pojęcie. Podczas ogarniania tłumu mój wzrok przykuła też dziewczyna w różowej skórze i jasnych bucikach z „futerkiem”. Pchała za sobą olbrzymią walizkę w różowe kwiatki na ramieniu miała olbrzymia torbę,  jej tato pchał jeszcze jedną tym razem błękitną walizeczkę. No cóż jak wiadomo po wyglądzie człowieka oceniać nie wolno, lecz w momencie gdy koleżanka wyjęła różowy telefon w cekinach stwierdziłam ze raczej się z nią nie dogadam.
z serii portrety- Justyna
   Jak powszechnie wiadomo wsiadanie do pociągu i ustawianie bagażu to bardzo skomplikowania i niebezpieczna czynność więc nie dziwie się wychowawcą biegającym w te i we wte i nerwowo machających rękami…  Jednak nic nie przebije wysiadania na stacji PORONIN: już brałam swoją torbę na ramię w celu niezwłocznego opuszczenia przedziału, gdy wpadła na mnie opiekunka wyrwała torbę i histerycznym tonem oświadczyła że natychmiast mamy wszystkie bagaże zostawić i biec do wyjścia bo nie zdążymy wyjść z pociągu. Co było robić narażenie się pierwszego dnia byłoby nie mądrym pomysłem. Następnie byłam światkiem wyrzucania naszych bagaży na zaśnieżony peron… UFF na szczęście aparatu nie pozwoliłam sobie zabrać. Niestety takie traktowanie miało swoje złe skutki dla Justyny, bo jak się okazało pęknięta suszarka może nieźle kopnąć prądem…
typowy przedstawiciel kolonijnej młodzieży...
Mam wrażenie że w moim opowiadaniu jest zbyt dużo negatywnych odczuć więc czas na dobre strony kolonii nie licząc zabawnego towarzystwa  było ich trochę. Rano o dziwo nie trzeba było się wygrzebywać z namiotu i na wilgotnej jeszcze trawie przygotowywać kromalii z pasztetem tylko można było wstać z ciepłego łóżeczka i udać się na śniadanie, gdzie czekały już pokrojone bułeczki, serki w plasterkach i gorące mleko z płatkami w którym nie brakowało epickiego kożucha. W pokoju było wręcz upalnie a woda była cieplutka.  Nie musiałam na stoku bawić się w kupowanie karnetów i wygrzebywanie pieniędzy, bo wszystko załatwiała jakże zabiegana kadra i co najważniejsze karnety grupowe okazały się o wiele tańsze.  Jednak opiekunowie jako ludzie dorośli codziennie rano byli upoważnieni do dostawania przepysznie pachnącej kawy gdzie ja musiała się zadowolić kompocikiem – jawna niesprawiedliwość. Ze względu na  bezpieczeństwo uczestników jeździliśmy po stokach raczej przeciętnych choć tu muszę pochwalić wspaniałomyślność kadry. Zaproponowali oni dla chętnych wyjazd na Harende stoczek całkiem, całkiem stromy.
 
  Dzięki kolonii znów przypomniałam sobie jak się staje w dwuszeregu, jak wygląda cisza o 22.  Niektórzy nauczyli  się chować pod łóżkami by uciec przed czujnym wzrokiem kierowniczki, a chłopcy w naszym pokoju o godzinie 23 wywołali niezłą awanturkę…  
   To by było na tyle mojego marudzenia ale w brew pozorom wspaniale wypoczęłam i było mi miło chociaż raz w życiu zaliczyć prawdziwą kolonię…